Mój tata mieszkał sam na wsi, w małym domu, który pamiętał jeszcze czasy mojego dzieciństwa, zapach starych jabłoni i wieczorne odgłosy świerszczy.
Zawsze mówił, że dopóki ma siły chodzić po swoim ogródku, dopóty żadnego miasta nie potrzebuje.
A ja i moja siostra odwiedzaliśmy go wtedy, kiedy mogliśmy — rzadko, zbyt rzadko, choć w rozmowach udawaliśmy, że wszystko jest w porządku, że przecież „ciągle jesteśmy w kontakcie”.
Wczoraj zadzwonił do mnie z prośbą tak skromną, że aż coś mnie ścisnęło w środku. Powiedział tylko: „Synu, mógłbyś mnie jutro podwieźć do miasta?
Muszę załatwić kilka spraw, a autobus znowu nie przyjechał”. Obiecałem, że przyjadę, choć widziałem już spojrzenie żony — takie, które mówiło, że moje plany najwyraźniej są sprzeczne z jej planami.

Rano przy śniadaniu delikatnie wspomniałem o tacie, o jego telefonie, o tym, że to ważne. Moja żona odłożyła filiżankę i spojrzała na mnie jakby chciała przypomnieć, że przecież umówiliśmy się na jej wizytę w salonie.
„Niech twoja siostra się tym zajmie — powiedziała spokojnie, ale stanowczo. — Ja mam wizytę, czekam na nią od miesiąca”. Zatopiła wzrok w ekran telefonu, a ja poczułem, jak między nami robi się chłodno, jakbym mówił w pustą przestrzeń.
Próbowałem wyjaśnić, że siostra ma dzieci, że ma pracę, że nie zawsze może tak po prostu wszystko rzucić. Ale odpowiedziała tylko krótkim: „Każdy ma swoje obowiązki”.
Przez chwilę siedziałem nieruchomo, a w głowie miałem obraz taty stojącego na przystanku pod kościołem, z tą swoją czapką, którą nosił od kilku lat, zawsze trochę przekrzywioną.
Pamiętałem, jak kiedyś to on podwoził mnie wszędzie, nawet kiedy miałamły samochód, który gasł na każdym zakręcie. Pamiętałem, jak mówił: „Zawsze cię zawiozę, choćby na drugi koniec świata”. A teraz on potrzebował mnie, tylko raz, zwykła prośba.
Siostra rzeczywiście nie mogła. Zadzwoniłem do niej, choć bałem się, że to właśnie usłyszę. Mówiła zmęczonym głosem: „Jestem sama z dziećmi, młody ma gorączkę.
Nie dam rady dziś, naprawdę. Może jutro?”. Westchnąłem tylko, wiedząc, że jutro będzie już za późno, bo tata musiał dziś odebrać dokumenty, złożyć podpis, pozałatwiać sprawy, których sam się wstydził załatwiać.
Wyszedłem z kuchni, a żona tylko rzuciła: „Nie patrz tak na mnie. To nie moja wina, że twój tata wszystko zostawia na ostatnią chwilę”.
Poczułem, jak we mnie coś pęka, ale nie krzyczałem, nie miałem już siły tłumaczyć, co to znaczy być dla rodzica jedynym wsparciem.
Wsiadłem w samochód bez słowa, choć wiedziałem, że żona będzie miała do mnie pretensje, że odwożę ją na drugi plan. Ale w tamtej chwili wiedziałem jedno: nie mogłem zawieść taty, bo jeśli ja tego nie zrobię — to nikt.
Kiedy zajechałem pod jego dom, stał przed furtką, jakby czekał już od dawna. Miał na sobie tę samą czapkę, ręce trzymał w kieszeniach starej kurtki, a kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się takim uśmiechem, jakiego nie widziałem od miesięcy.
„Wiedziałem, że przyjedziesz” — powiedział cicho, a ja poczułem, że całe to napięcie z ostatnich godzin nagle odchodzi, bo w jego głosie nie było wyrzutu, tylko wdzięczność.
W drodze do miasta opowiadał o drobiazgach: że pies sąsiadki znowu ucieka, że jabłonie w tym roku słabiej rodzą, że w nocy słyszał kuny na strychu. Słuchałem tego jak muzyki, bo wiedziałem, że te zwykłe słowa to wszystko, co zostało nam z dawnych lat.
Załatwiliśmy wszystko, czego potrzebował. Nie było tego dużo, ale dla niego oznaczało to spokój na kolejne miesiące. W drodze powrotnej milczał, patrzył przez okno na śnieg, który zaczynał spadać delikatnie, cicho.
Kiedy wysadziłem go pod domem, powiedział: „Dziękuję ci, synu. Wiem, że masz swoje życie, ale miło, że o mnie pamiętasz”.
Wracałem do miasta z ciężarem w sercu, ale i z poczuciem, że zrobiłem to, co trzeba. A kiedy wszedłem do mieszkania, żona zapytała tylko chłodno: „Zdążyłeś?”
Nie odpowiedziałem jej nic. Usiadłem przy stole i pomyślałem, że kiedyś będę w wieku taty, kiedyś ja będę stał na przystanku i może nie będzie już nikogo, kto powie: „Wiedziałem, że przyjedziesz”.
I wtedy po raz pierwszy poczułem, że jeśli pozwolimy codziennym planom przysłonić ludzi, którzy nas wychowali, to w końcu sami zostaniemy z niczym.