Wróciliśmy do domu późnym popołudniem, po roku spędzonym w innym mieście, gdzie mój mąż dostał propozycję pracy. Mieliśmy tam tylko tymczasowe mieszkanie, ciągle pakowanie, ciągle zmiany, ciągle życie na walizkach.
Przez ten czas trzymałam się myśli, że wrócimy do siebie, do naszego miejsca, do naszych kątów, do ciszy, którą tylko własne mieszkanie potrafi dać człowiekowi.
Kiedy zamykaliśmy za sobą drzwi służbowego apartamentu, poczułam coś na kształt ulgi, jakby w końcu coś wracało na swoje miejsce.
Mieszkanie w naszym mieście powierzyliśmy mojej mamie — miała podlewać kwiaty, doglądać wszystkiego i po prostu pilnować, żeby nic się nie stało.
„Oczywiście, kochanie, nie martwcie się. Przecież nie zostawię waszego domu samego na rok” – powiedziała. Wierzyłam jej, bo zawsze była osobą, która dawała sobie radę ze wszystkim, a przynajmniej tak jej się wydawało.
Kiedy stanęliśmy pod drzwiami naszego mieszkania, poczułam dziwne napięcie — drzwi wyglądały tak, jakby ktoś wymienił wkładkę. Mąż spojrzał na mnie pytająco.
„Może mama zmieniła, żeby było bezpieczniej?” – szepnęłam, ale sama w to nie wierzyłam. Zadzwoniliśmy. Po chwili drzwi otworzył młody mężczyzna, może trzydzieści lat.
Miał na sobie koszulkę, którą pamiętałam z naszego szafy, i kapcie, które kupiliśmy jeszcze przed wyjazdem. Stałam jak zamrożona, mąż wpatrywał się w niego tak, jakby próbował zrozumieć, co się dzieje.
„Dzień dobry?” – powiedział chłopak. „Chyba się państwo pomylili?” Poczułam, jak robi mi się gorąco. „To… nasze mieszkanie” – wydusiłam.
Chłopak spojrzał na nas szeroko otwartymi oczami. „Ale my tu wynajmujemy od pani… państwa mamy, chyba? Pani Marii.” I wtedy poczułam, jakby coś we mnie pękło.
Weszliśmy do środka, choć każde słowo, każdy ruch wydawał mi się nie na miejscu. Nasze zdjęcia zastąpiono ich zdjęciami. Nasza sofa
była zasłana kocem, obcym, w pastelowe wzory.
W kuchni stały ich kubki, przyprawy, nawet magnesy na lodówce były nie nasze. To było tak, jakbyśmy wkroczyli w życie kogoś innego, w przestrzeń, która przestała być nasza.
Zanim cokolwiek powiedziałam, zadzwoniłam do mamy. Odebrała szybko, jakby czekała na ten telefon. „Mamo. W naszym mieszkaniu są ludzie” – powiedziałam bez oddechu.
Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem usłyszałam jej łagodny, niemal nieco znudzony głos: „Kochanie, no przecież nie mogłam tam codziennie być. A poza tym pojawiła się okazja, żeby trochę dorobić. Moja emerytura jest niewielka, wiesz przecież.” Zamknęłam oczy.
„Mamo, bez naszej zgody wynajęłaś nasze własne mieszkanie?” Po chwili usłyszałam: „Nie przesadzaj. Przecież i tak was nie było. A ja
też muszę z czegoś żyć. Powinniście być wdzięczni, że ktoś to doglądał.”
Zgłupiałam. Mąż chodził po mieszkaniu i patrzył na obce rzeczy. Widziałam, jak jego twarz staje się coraz bardziej napięta. „Nie mogę w to uwierzyć” – mruknął.
A ja tylko stałam przy oknie i czułam coś, czego nigdy wcześniej nie czułam wobec własnej matki: rozczarowanie, które miało w sobie ziarno gniewu. „Mamo, musisz tu przyjechać. Teraz.” Usłyszałam zniecierpliwione westchnienie:
„Dobrze, dobrze, już jadę. Tylko nie róbcie scen, bo lokatorzy są mili.”
Godzinę później siedzieliśmy przy stole – naszym stole, przy którym teraz jedli obcy ludzie – i słuchaliśmy, jak mama spokojnie tłumaczy, że to była „dobra okazja”, że chciała dobrze, że przecież nie zrobiła nic złego.
„To tylko mieszkanie” – powiedziała. Wtedy nie wytrzymałam. „To nasze życie, mamo. Nasza prywatność. Nasz dom. A ty traktujesz to jak pokój w ośrodku wczasowym.”
Mama uniosła brwi. „Kochanie, ja mam swoje lata. Ja staram się jakoś radzić. Ty i tak zawsze mnie oceniasz.”
Mąż spojrzał na mnie i widziałam, że walczy, żeby nie powiedzieć zbyt wiele. „Pani Mario” – powiedział spokojnie – „to nie jest kwestia pieniędzy. Chodzi o szacunek.”
A ona spojrzała na niego, potem na mnie i rzuciła: „Za dużo wymagacie.”
Przez kolejne tygodnie próbowaliśmy uporządkować wszystkie formalności, wypowiedzieć umowę najmu, odzyskać mieszkanie, a przede wszystkim jakoś uspokoić emocje.
Mama obraziła się na mnie na kilka dni, potem udawała, że to ja ją skrzywdziłam. Mówiła wszystkim ciotkom, że „zrobiłam z niej złodziejkę”, chociaż jedyne, czego chciałam, to żeby zrozumiała, że przekroczyła granicę, której nie miała prawa przekroczyć.
Kiedy w końcu weszłam do naszego mieszkania po raz pierwszy, zupełnie opróżnionego, poczułam dziwną pustkę, jakbym wracała do czegoś znajomego, ale w innej wersji.
Jakby to miejsce samo nie wiedziało, do kogo należy. Usiadłam na podłodze, oparłam się o ścianę i pomyślałam: „Dom to nie tylko cztery ściany. To ludzie, którzy ten dom szanują.”
Tego dnia powiedziałam mężowi: „Musimy teraz wszystko budować od nowa.” A on odpowiedział krótko, ale pewnie: „Zbudujemy. Tylko już nikt nie może mieć do tego kluczy oprócz nas.”
