Wczoraj napisała do mnie kochanka mojego męża, o której nawet nie miałam pojęcia, i wtedy zrozumiałam, dlaczego ukrywał przede mną swój telefon: „Dajcie mu spokój, on was nie kocha, a my wkrótce będziemy mieli dziecko”

Wczorajszy wieczór miał być spokojny. Chciałam tylko zrobić herbatę z miodem, położyć się wcześniej spać i nie myśleć zbyt dużo o tym, że mój mąż znów wróci później, bo „ma projekt, który goni terminy”.

Przywykłam już do tych jego tłumaczeń, do tych półsłówek, do spoglądania na ekran telefonu tak, jakby był skarbem, którego nikt nie może dotknąć.

Ale jakoś nauczona życiem nie drążyłam. Człowiek z czasem uczy się akceptować cisze, nawet te najgłośniejsze.

Telefon leżał na stole, światło z ekranu mignęło. Myślałam, że to znowu wiadomość od jakiegoś współpracownika, bo ostatnio pracował nawet w weekendy. Odruchowo przesunęłam wzrokiem, nie mając zamiaru niczego czytać. I wtedy zobaczyłam imię, którego nie znałam.

Kobiece. Zdrobniałe. Serce zabiło mi szybciej, ale powtarzałam sobie spokojnie: „Nie rób scen, to nic nie znaczy”. Tyle że znaczyć zaczęło dopiero później.

Screen freepik

Kiedy wrócił, od razu zabrał telefon ze stołu. Prawie w biegu. Jak ktoś, kto przyłapany na czymś, nie ma jeszcze odwagi spojrzeć w oczy. Zapytałam spokojnie:

— Dlaczego znów wróciłeś tak późno?

— Mówiłem ci przecież. Mamy kryzys w firmie. Nie zaczynaj — odpowiedział, nawet nie patrząc na mnie.

Odwróciłam się i poszłam do sypialni. Nie chciałam kłótni. Nie miałam siły.

Następnego dnia, kiedy byłam już w pracy, dostałam wiadomość. Najpierw myślałam, że to spam, bo numer nieznany. Otworzyłam dopiero po chwili. Pierwsze zdanie przeczytałam na wydechu, jakby wyciągano mi powietrze z płuc.

„Nie bój się, nie chcę ci nic zabrać. Chcę tylko, żebyście dali mu spokój, bo on was nie kocha. A my wkrótce będziemy mieli dziecko”.

Przeczytałam raz. Drugi. Trzeci. Tak, żeby zrozumieć, czy to w ogóle jest prawdziwe. Że to nie jakiś złośliwy żart. Że to naprawdę ktoś, kto pisze o moim mężu „my”.

Dłoń zaczęła mi drżeć. W pracy wszystko nagle stało się jakieś obce — biurko, kubek z kawą, słowa koleżanki, które ledwo słyszałam.

Zaczęłam się zastanawiać, ile jest takich rzeczy w moim życiu, które tylko wyglądają na swoje miejsce, a w rzeczywistości są podszyte
fałszem.

Napisałam krótko:

„Kim jesteś?”

Odpowiedź przyszła szybko, jakby czekała.

„Ty naprawdę o niczym nie wiesz? Myślałam, że udajesz. Jesteśmy razem od prawie roku. On powiedział, że od dawna nie jesteście szczęśliwi. Wiem, że to trudne, ale nie możesz go zatrzymywać na siłę”.

Usiadłam, bo nagle zrobiło mi się słabo. Rok. Rok mojego życia, w którym myślałam, że wszystko jest po prostu rutyną. Że mężczyźni tak mają, kiedy pracują dużo. Że to nie kryzys naszego małżeństwa, tylko zmęczenie. Że to minie. Jak większość rzeczy.

Wieczorem czekałam, aż wróci. Tym razem chciałam odpowiedzi. Bez uciekania wzrokiem, bez półsłówek. Weszłam do kuchni, słysząc, jak zamyka drzwi wejściowe.

— Musimy porozmawiać — powiedziałam.

Zatrzymał się. Widziałam, że już wiedział. Że dostałam wiadomość. Że tajemnica, którą tak skrzętnie chował, właśnie się rozsypała.

— Kto to jest? — zapytałam. — I dlaczego dowiaduję się o wszystkim od niej?

— Nie tak miałaś się dowiedzieć — powiedział zduszonym głosem.

— A jak? W Wigilię? W twoje urodziny? Czy wtedy, kiedy już urodzi wam się dziecko?

Przesunął dłonią po twarzy, jakby chciał zetrzeć z siebie winę.

— To się stało… samo.

— Nic nie dzieje się samo — przerwałam.

Przez chwilę milczeliśmy. Jakby ktoś wstrzymał czas tylko po to, żebyśmy do końca poczuli ciężar tego, co się wydarzyło.

— Czy ty ją kochasz? — zapytałam, choć nie wiem, po co.

— Nie wiem — odpowiedział.

To „nie wiem” boli bardziej niż każde „tak” albo „nie”.

Tej nocy nie spałam. Chodziłam po mieszkaniu, dotykałam mebli, które wybieraliśmy razem. Kupowałam nie to, co chciałam, ale to, co mu się podobało, bo wierzyłam, że kompromis jest fundamentem małżeństwa.

Wspominałam wszystkie rozmowy, wszystkie ciche dni, wszystkie
drobne sygnały, które zbywałam. Nagle wszystko zaczęło układać się w jedną całość. Bolącą, ale prawdziwą.

Nie płakałam. Łzy przyszły dopiero nad ranem, kiedy zobaczyłam jego kubek z kawą. Taki zwykły, a jednak wtedy miał w sobie tyle symboli — przyzwyczajenia, codzienności, którą ktoś rozpruł jednym zdaniem w wiadomości.

Przyszła jeszcze jedna od niej:

„Jeśli chcesz, możemy porozmawiać. On i tak będzie ze mną. Chciałam, żebyś usłyszała to ode mnie, a nie od niego”.

Nie odpisałam. Nie chcę jej głosu, jej wytłumaczeń, jej historii. Mam już swoją, która pękła mi w rękach.

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na ludzi na ulicy. Każdy dokądś biegnie, jakby miał cel, jakby znał kierunek. A ja? Ja muszę zbudować życie od nowa. Nie dlatego, że chcę, ale dlatego, że ktoś podjął decyzję za mnie.

Ale jedno wiem na pewno:

Wczorajsza wiadomość złamała coś we mnie, ale jednocześnie obudziła. Uświadomiła mi, jak wiele można udawać w imię spokoju. Jak wiele można nie widzieć, bo tak jest łatwiej. A przede wszystkim to, że nikt nie powinien ukrywać telefonu przed osobą, którą rzekomo kocha.

Zamknęłam drzwi za jego rzeczami. I za naszym wspólnym życiem.

A wiadomość, od której wszystko się zaczęło, nadal mam w telefonie. Nie usuwam jej. To dowód, że czasem prawda przychodzi zza obcego numeru — i zmienia człowiekowi całe życie.

Mama zawsze mówiła, że dobrze ułożyłam sobie życie i że to jej zasługa. Wczoraj przyszła do mnie z rzeczami i powiedziała, że zostawiła mieszkanie bratu, więc będzie mieszkać u mnie: „I tak mieszkasz sama i masz wszystko, a Marcin nie ma nic”

Kiedy przyjeżdża do nas teściowa, zaczyna opowiadać o tym, jak wspaniały był jej syn przed poznaniem mnie i jak to przeze mnie przestał ją odwiedzać: „Codziennie dzwonił do mnie i pytał, co mam mu przywieźć, a teraz już tego nie robi”

Przyjechałam na zaproszenie mamy na jej urodziny i przypadkowo usłyszałam jej rozmowę z moją siostrą: „Ona zawsze myślała, jak odebrać mi mieszkanie, dlatego pytała, czego potrzebuję i troszczyła się o mnie”