Czasem wydaje mi się, że życie człowieka to nie jedna, ale kilka różnych historii, które próbują zmieścić się w jednym rozdziale.
Myślę o tym szczególnie teraz, kiedy siedzę w kuchni i słyszę, jak mój drugi mąż, Tomasz, chodzi po mieszkaniu ciężkim krokiem, jakby każde stuknięcie miało podkreślić jego niezadowolenie.
Siedzę, wpatruję się w parującą herbatę i próbuję zrozumieć, kiedy dokładnie przestało być spokojnie, a zaczęło boleć.
Od kilku tygodni atmosfera między nami jest napięta. Wszystko zaczęło się od prostej rozmowy, takiej, która miała być zwykłą wymianą zdań, a przerodziła się w coś, co do dziś odbija się od ścian naszego mieszkania.
„Twoje dzieci są już dorosłe” – powiedział spokojnie, ale ton miał taki, że od razu poczułam w gardle ucisk. – „Powinni mieszkać ze swoim tatą. My też mamy prawo do prywatności.”
Zamarłam. Nie dlatego, że pierwszy raz słyszałam podobne słowa. Bardziej dlatego, że padły one z ust człowieka, który wcześniej zapewniał mnie, że przyjmie moje dzieci jak własne, że stworzymy spokojny dom.
Moje dzieci mają 19 i 21 lat. Studiują, pracują dorywczo, robią, co mogą, żeby nie obciążać nikogo. Nie są problematyczne, nie robią hałasu. Zwyczajnie… mieszkają. W swoim pokoju. W moim domu.
„Tomek, one tu dorastały” – odpowiedziałam, bardziej błagalnie, niż chciałam. – „To też ich miejsce.”
Wzruszył ramionami, jakby chodziło o zmianę koloru zasłon, a nie o moje własne dzieci.
„Wiem, ale każdy etap się kiedyś kończy. Teraz chcę mieć dom tylko dla nas. Chyba masz tego świadomość?”
I wtedy uderzyła mnie myśl, której długo nie chciałam dopuścić do siebie: on nie mówił o przestrzeni. On mówił o ich obecności. O tym, że mu przeszkadzają. Że zmieniają rytm domu, który sobie wymarzył — rytm, który korzystniejszy byłby dla niego, nie dla nas wszystkich.
Od tamtej rozmowy minęło kilka dni, ale we mnie buzują emocje, których nie potrafię poukładać. Za każdym razem, kiedy chowa coś do lodówki, kiedy wiesza pranie, kiedy siada na kanapie — milczy.
A ja czuję, że to milczenie waży więcej niż wszystkie wypowiedziane wcześniej słowa.
Zdarza się, że wracam późno z pracy, a on siedzi w salonie z miną, która mówi wszystko, choć nic nie mówi. Ja zdejmuję buty i słyszę tylko jego ciężkie westchnienie.
„Znowu ich obiad stoi na kuchence” – komentuje od niechcenia. – „Może w końcu nauczą się gotować sami?”
„Gotują sami” – poprawiam. – „Dzisiaj poprosili mnie tylko o pomoc, bo mieli zajęcia do późna.”
„Aha” – rzuca krótko, jakby to „aha” miało zamknąć temat i mnie uciszyć.
W nocy przewracam się z boku na bok, bo czuję, że w tym domu jest coraz ciaśniej — nie dzieciom, mnie. Ciasno, choć metraż się nie zmienił. Zmieniło się tylko jedno: podejście mężczyzny, którego kocham.
Najgorsze są te momenty, kiedy próbuję rozmawiać.
„Nie chcę się kłócić” – mówi. – „Po prostu masz wybór. Albo oni zamieszkają u ojca, albo… nie wiem, będziemy musieli przemyśleć, co dalej.”
„Co dalej?” – powtarzam półgłosem, jak echo. – „Mówisz serio?”
„Przecież nie chcę się rozstać” – dodaje szybko. – „Ale chyba rozumiesz, że ja też mam swoje potrzeby.”
To zdanie mnie złamało. Potrzeby. Jakby moje dzieci były przeszkodą, przedmiotem, meblem, który trzeba wynieść do piwnicy, żeby zrobić więcej miejsca.
A ja zostałam rozdarta.
Bo wiem, że jeśli im powiem, że mają się wyprowadzić, zrobią to bez protestów, żeby mnie nie obciążać. Ale wiem też, że zrobi im się potwornie przykro. I wiem, że zrobiłabym im krzywdę.
Przez całe życie starałam się być dla nich bezpieczną przystanią, kimś, kto ich nie zostawi. A teraz mój mąż oczekuje, że to ja pierwsza odsunę się od własnych dzieci.
Zastanawiam się, kiedy dokładnie zrozumiałam, że stoję na skrzyżowaniu, którego bardzo się bałam. Jedna droga prowadzi do spokoju męża, a druga — do spokoju sumienia. Problem w tym, że chyba nie da się nimi iść jednocześnie.
Wczoraj wieczorem zebrałam odwagę. Usiadłam obok Tomasza, który oglądał wiadomości.
„Muszę ci coś powiedzieć” – zaczęłam, czując, jak dłonie mi drżą.
„Co znowu?” – spojrzał znad ekranu.
Przełknęłam ślinę.
„Nie wyrzucę moich dzieci z domu. Nigdy. Jeśli mamy być rodziną, to wszyscy. Jeśli nie… wtedy musimy porozmawiać o tym, co dalej, ale
ja nie podejmę decyzji przeciwko nim.”
Patrzył na mnie długo, ciszej niż zwykle.
„Czyli wybierasz ich?” – zapytał.
„Nie. Wybieram bycie matką.”
Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy moje małżeństwo to przetrwa. Nie wiem nawet, czy Tomasz potrafi spojrzeć szerzej, niż na czubek własnych potrzeb.
Ale wiem jedno — samotność, której się bałam, to nie brak mężczyzny obok. To poczucie, że zdradziłam siebie i swoje wartości.
A tego już nigdy nie chcę poczuć.
