Mój mąż głównie siedzi w domu i nie pracuje nigdzie na stałe, a cały wolny czas spędza z przyjaciółmi. Jestem mamą trójki dzieci, chodzę do pracy i zajmuję się domem.
I właśnie dlatego coraz częściej łapię się na myśli, że nie wiem, jak długo to wytrzymam. Kiedyś byliśmy zupełnie inni — potrafiliśmy rozmawiać godzinami, planować wspólną przyszłość, śmiać się z drobiazgów.
On mówił: „Będę robił wszystko, żebyś była szczęśliwa”, a ja wierzyłam. Naprawdę wierzyłam. Ale życie zweryfikowało wszystko szybciej, niż sobie wyobrażałam.
Każdy mój poranek wygląda tak samo: budzik dzwoni o 5:30, wstaję po cichu, żeby nie obudzić dzieci, choć i tak najczęściej któreś już stoi pod drzwiami łazienki.
Szykuję śniadanie, kanapki do szkoły, sprawdzam, czy buty są czyste i czy prace domowe zostały spakowane do plecaków.
Mąż w tym czasie zazwyczaj śpi albo przewraca się na drugi bok i mruczy: „Jeszcze pięć minut”. Te pięć minut ciągnie się do dziewiątej, czasem do dziesiątej.
Kiedy wracam z pracy, zaczyna się mój drugi etat. Dom wygląda jak po małym tornado: klocki na dywanie, talerze w zlewie, pranie piętrzy się w koszu, a on siedzi na kanapie i mówi: „Zaraz się za to zabiorę”.
Tylko to „zaraz” trwa już kilka lat. Czasami nawet nie wiem, co miał na myśli, mówiąc kiedyś, że „będzie wspierał rodzinę”. Wspiera jak może — przynajmniej tak twierdzi, kiedy proszę go, żeby znalazł jakąś pracę.
„Próbuję! Nikt mnie nie chce!” — powtarza, a ja zastanawiam się, czy naprawdę próbuje, bo jakoś nigdy nie widziałam go na rozmowie o pracę.
Często, kiedy wracam wieczorem, jego już nie ma. Pisze tylko krótką wiadomość: „Jestem z chłopakami, nie czekaj z kolacją”.
Niby nic złego, każdy ma prawo do własnego czasu, ale dlaczego ten jego czas zawsze oznacza, że ja muszę być w domu, robić kolację, odrabiać z dziećmi lekcje, prać, sprzątać i słuchać, kto z klasy pokłócił się z kim i dlaczego pokrojone jabłko wygląda dziwnie?
Czasami próbuję z nim rozmawiać, spokojnie, bez pretensji. „Kochanie, nie daję rady sama. Trójka dzieci to nie jest lekka sprawa.
Musimy być drużyną.” A on patrzy na mnie, jakby niczego nie rozumiał, jakby to, co mówię, było z innego świata. „Przesadzasz.
Wszystko jest ogarnięte. Jesteś zbyt nerwowa. Musisz trochę odpuścić.”
I wtedy naprawdę mam ochotę wybuchnąć. Odpuszczać? Komu? Sobie? Dzieciom? Pracy? Rachunkom? Czy może jemu? Raz powiedziałam: „Może gdybyś czasem pomógł, byłoby mniej nerwów”. A on na to: „Pomagam! Wczoraj wyrzuciłem śmieci”. Prawie się rozpłakałam.
Wiem, że nikt nie jest idealny. Sama mam swoje wady. Czasem podnoszę głos, czasem padam na kanapę i nie mam siły już nic zrobić. Ale wszystko, co mam w życiu, wypracowałam sama.
Każdą złotówkę, każdą godzinę snu, każdy sukces dzieci, każdy poranek, w którym udaje mi się mimo wszystko być silną. On natomiast żyje jak wieczny chłopiec, który czeka, aż ktoś za niego wszystko poskłada.
Najbardziej boję się jednak tego, co czuję coraz częściej — zmęczenia nie tylko obowiązkami, ale i nim. Tego, że kiedy mówi: „Kocham cię”, jego słowa są jak echo czegoś, co kiedyś brzmiało inaczej.
Czasami patrzę na niego i próbuję sobie przypomnieć, co mnie w nim tak bardzo ujęło. Może to było poczucie humoru? A może sposób, w jaki umiał mnie słuchać?
Ale to wszystko gdzieś wyparowało, jakby ktoś przekręcił wewnętrzny przełącznik. Zamiast bliskości został bałagan — i to nie tylko ten na podłodze.
Kilka dni temu wróciłam z pracy wyjątkowo zmęczona. Dzieci kłóciły się o tablet, pranie się rozsypało, a mąż szykował się do wyjścia.
„Idę do chłopaków, wrócę późno” — rzucił. Spojrzałam na niego, wzięłam głęboki oddech i powiedziałam: „Zostań dzisiaj. Naprawdę cię potrzebuję.”
A on tylko wzruszył ramionami. „Nie mogę. Obiecałem.”
To jedno zdanie złamało we mnie coś, czego sama nie potrafię teraz skleić.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Zastanawiałam się, czy to ja mam zbyt wielkie oczekiwania, czy może on zbyt małe. Czy jestem złą żoną, bo chciałabym partnera, a nie jeszcze jedno dziecko. Mam wrażenie, że stoję w miejscu, a życie wymyka mi się przez palce.
Nie mam rozwiązania. Jeszcze nie wiem, co zrobię. Ale wiem jedno: jeśli tak dalej będzie, pewnego dnia po prostu pęknę. I wtedy nie wiem, co zostanie z naszego małżeństwa — ani czy będzie jeszcze co ratować.
Bo jedna osoba nie stworzy rodziny. A ja już naprawdę nie mam siły być wszystkim naraz.
