Zakochałam się w mężu mojej siostry i choć wstydzę się tego bardziej niż czegokolwiek w życiu, wiem, że już nie mogę dłużej udawać, że to tylko niewinne zauroczenie.
Gdyby to było takie proste, po prostu wyjechałabym, zaszyłabym się gdzieś daleko i próbowała o tym zapomnieć, ale sprawy potoczyły się w taki sposób, że teraz sama nie wiem, jak wrócić do tego, kim byłam jeszcze rok temu.
Zawsze uważałam, że rodzina jest najważniejsza, a siostra była dla mnie jedyną osobą, z którą mogłam rozmawiać o wszystkim.
„Jesteśmy jedną drużyną, pamiętaj” – powtarzała mi, gdy byłyśmy nastolatkami, a ja śmiałam się, że przesadza.
Nigdy nawet przez sekundę nie pomyślałabym, że właśnie ja stanę się dla niej największym źródłem bólu. Wszystko zaczęło się tak niewinnie, że nawet trudno mi wskazać moment, kiedy przekroczyłam granicę.

Marcin – mój szwagier – zawsze był dla mnie jak starszy brat. Znałam go jeszcze zanim oświadczył się mojej siostrze, a ona była wtedy tak zakochana, że świeciła się jak żarówka.
Po ślubie często bywałam u nich, pomagałam z dzieckiem, siedziałam z siostrą, gdy miała gorsze dni, i marzyłam o tym, że kiedyś i mnie spotka podobne szczęście.
Ale los miał dla mnie inny scenariusz. Pamiętam dzień, w którym pierwszy raz spojrzałam na Marcina inaczej. Było lato, ich dziecko chorowało, a siostra leżała zmęczona na kanapie.
Marcin robił herbatę, ja składałam pranie. „Jesteś niezastąpiona, wiesz?” – rzucił półgłosem.
Uśmiechnęłam się, bo wydawało mi się, że to tylko zwykła uprzejmość, ale gdy spojrzałam na niego, zrozumiałam, że w tym spojrzeniu było coś więcej, coś miękkiego, niebezpiecznie czułego.
Próbowałam zignorować tę myśl. Mijały miesiące, a my coraz częściej rozmawialiśmy sami. O pracy, o zmęczeniu, o marzeniach, o tym, czego nam brakuje, chociaż na papierze wszystko wygląda dobrze.
Pewnego dnia powiedział: „Czasem mam wrażenie, że tylko ty mnie naprawdę słuchasz”. To był moment, w którym powinnam była się wycofać.
Powiedzieć mu jasno, że tak nie wolno, że to nie jest w porządku. Ale zamiast tego słuchałam dalej. Przychodziłam częściej.
Zostawałam dłużej. Aż któregoś wieczoru, kiedy siostra wyjechała na szkolenie i zostałam u nich z dzieckiem, coś pękło między nami.
Nie chcę opisywać szczegółów, bo wciąż mnie to boli, ale wystarczy powiedzieć, że od tamtej chwili nic już nie było takie samo.
Marcin próbował być rozsądny. „Musimy o tym zapomnieć” – powtarzał, ale jego głos drżał tak samo jak mój. „To nie powinno się wydarzyć.”
Próbowałam zapomnieć. Naprawdę próbowałam. Ale im bardziej unikaliśmy rozmów, tym bardziej narastało między nami napięcie, jakbyśmy oboje wiedzieli, że stajemy na skraju czegoś, czego nie da się cofnąć.
W końcu powiedział mi: „To nie jest tak, że nic do ciebie nie czuję.
Ale nie zostawię dziecka. Nie zrobię tego rodzinie.” Płakałam wtedy długo po tym, jak wyszedł z pokoju. A najgorsze było to, że nie mogłam zadzwonić do siostry i powiedzieć jej, co mnie boli, jak robiłam zawsze.
Zaczęłam unikać spotkań rodzinnych, a siostra martwiła się, bo „przecież zawsze byłyśmy tak blisko”. Tymczasem ja siedziałam z wyrzutami sumienia i próbowałam zrozumieć, jak mogłam dopuścić do tego wszystkiego. Do dziś nie wiem, co zrobić.
Czy powinnam jej powiedzieć? Czy milczeć i pozwolić, żeby wszystko rozeszło się po kościach? Marcin zachowuje się tak, jakby nic między nami nie było, choć widzę, jak czasem unika mojego wzroku.
„Nie komplikujmy tego bardziej” – powiedział ostatnio. „Proszę.” A ja zostałam z tym sama. Z uczuciem, które nie powinno się narodzić.
Z poczuciem winy, które przygniata mnie każdego dnia. I z bezsilnością, bo wiem, że niezależnie od tego, co zrobię, ktoś ucierpi.
Czasem patrzę na zdjęcie naszej trójki sprzed lat – uśmiechnięte twarze, beztroska, spokój. I myślę, że gdybym mogła cofnąć czas, to uniknęłabym każdego momentu, który doprowadził nas do tej sytuacji.
Ale czasu nie da się cofnąć. Mogę tylko znaleźć w sobie odwagę, by któregoś dnia powiedzieć siostrze prawdę albo na zawsze pozwolić jej wierzyć, że nic się nie stało. A obie opcje bolą tak samo.