Kiedy patrzę wstecz, widzę siebie sprzed roku — uśmiechniętą, pełną nadziei, pewną, że los wreszcie uśmiechnął się do mojej córki.
Wydawało mi się, że jej życie układa się dokładnie tak, jak powinno. Po latach szukania swojego miejsca, nieudanych związków i rozczarowań, nagle pojawił się on — mężczyzna z dobrej, zamożnej rodziny, uprzejmy, miły, elegancki.
Przynajmniej tak go wtedy postrzegałam. Patrzyłam na nich i myślałam: „Może ona w końcu będzie szczęśliwa. Może ktoś naprawdę o nią zadba”.
A kiedy córka powiedziała mi, że jego rodzice zaprosili mnie na niedzielny obiad, poczułam w sobie coś na kształt dumy.
„Może chcą mnie poznać, może naprawdę traktują ją poważnie” — powtarzałam sobie, układając w myślach, co powiem, żeby nie wypaść niezręcznie.

Wyprasowałam najlepszą sukienkę, tę w zielone liście, w której córka zawsze mówiła, że dobrze wyglądam. Pojechałam tam z drżeniem w dłoniach, ale też z nadzieją, że to początek czegoś pięknego.
Dom ich rodziców robił wrażenie — wysoki, jasny, schludny, z zadbanym ogrodem i idealnie przystrzyżonymi krzewami. Córka wyszła po mnie na podjazd, uśmiechnięta, choć jakby trochę spięta. „Mamo, proszę, tylko bądź spokojna, oni są po prostu… specyficzni” — mruknęła, niby żartem, ale ja już wtedy poczułam, że coś jest nie tak. Jednak uśmiechnęłam się i poszłam za nią.
Rozmawialiśmy przy stole — grzecznie, uprzejmie, z przesadną ostrożnością. Oni pytali o moją pracę, życie, przyszłość córki.
Wszystko było niby poprawne, ale czułam się tak, jakbym zdawała egzamin, którego nikt nie ogłosił.
A jednak, mimo tego niepokoju, próbowałam widzieć tylko dobre strony. Córka trzymała mnie za rękę pod stołem, jakby chciała dodać otuchy, a ja wciąż powtarzałam w myślach, że dla jej szczęścia mogę wytrzymać nawet taką atmosferę.
Po obiedzie córka poszła z przyszłą teściową do kuchni, a ja chciałam iść za nimi, żeby pomóc sprzątać. Zatrzymałam się jednak w korytarzu, bo usłyszałam głos jej narzeczonego, stłumiony, ale wyraźny.
Nie chciałam podsłuchiwać. Naprawdę nie chciałam. Chciałam tylko wejść i pomóc, ale w tej jednej, krótkiej sekundzie usłyszałam słowa, które do dziś odbijają mi się w głowie echem.
„Albo twoja matka zorganizuje nam wesele, albo nie ma sensu jej zapraszać.”

To było powiedziane takim tonem, jakby mówił o kimś zupełnie obcym, jakby chodziło o warunek konieczny, o transakcję. „Twoja matka” — nie „twoja rodzina”.
„Zorganizuje nam wesele” — jakby to było coś oczywistego, narzuconego, wręcz wymaganego. I jeszcze „nie ma sensu jej zapraszać”. Mnie. Matki, która całe życie robiła wszystko, żeby córka miała lepiej, żeby nigdy niczego jej nie brakowało.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Jakby ktoś jednym zdaniem podciął mi nogi. „To chyba żart” — próbowałam sobie wmówić, ale wtedy usłyszałam odpowiedź mojej córki.
„Zastanowimy się, dobrze? Może mama coś wymyśli.”
Te słowa bolały jeszcze bardziej. Jakby ktoś wbił mi nóż w serce i jeszcze delikatnie nim poruszał. Ona nie zaprotestowała.
Nie powiedziała „to nie jest jej obowiązek”. Nie powiedziała „nie stawiaj takich warunków”. Tylko: „może coś wymyśli”.
Cofnęłam się wtedy cicho do salonu i udawałam, że oglądam zdjęcia na komodzie. Kiedy wrócili, uśmiechałam się tak szeroko, że aż bolały mnie policzki. A w środku wszystko mi pękało, warstwa po warstwie.
W drodze do domu córka zapytała:
— Mamo, wszystko w porządku?
Odpowiedziałam:
— Oczywiście, córeczko. Po prostu jestem zmęczona.
Ale prawda była taka, że całą noc nie zmrużyłam oka. Leżałam, wpatrzona w sufit, i myślałam, kiedy to wszystko poszło nie tak. Kiedy
moje dziecko zaczęło wierzyć, że moja wartość zależy od tego, czy mogę jej coś dać. Kiedy przestałam być matką, a stałam się… portfelem.

Następnego dnia napisała do mnie w wiadomości: „Mamo, nie myśl o tym teraz. Porozmawiałyśmy z Markiem. Może faktycznie mogłabyś zorganizować nam wesele, skoro to takie ważne dla tradycji?” Jakby to było coś normalnego. Jakby o nic nie chodziło.
„A mnie nie stać” — odpisałam krótko. „I nie chcę, żeby moje zaproszenie na ślub zależało od tego, ile wydam.”
Nie odpisała przez dwa dni. A kiedy w końcu to zrobiła, napisała zimno:
„Rozumiem. Zobaczymy, jak to będzie.”
Od tamtej pory minęło pół roku. Wiedziałam o zaręczynach, o planach, o przygotowaniach — ale nikt mnie o nic nie pytał. Nikt niczego nie konsultował. Nie zapraszali mnie. Ani razu.
Czasem myślę, że może przesadzam. Że może nie powinnam była słuchać. Może to była jakaś chwilowa frustracja. Ale potem przypominam
sobie ten ton głosu, tę rozmowę, tę ciszę, która zapadła we mnie tamtego dnia.
I już wiem, że nie jest ważne to, jak bardzo zamożna jest jego rodzina. Ani jakie będą dekoracje, ani gdzie odbędzie się przyjęcie.
Ważne jest tylko to, że moja własna córka nie zapytała ani razu: „Mamo, co ty czujesz?”. Ważne jest to, że przestałam być częścią jej świata, odkąd weszła do świata „lepszego”.
A ja? Ja po prostu chciałam, żeby była szczęśliwa. Niczego więcej.