Kiedy moja siostra zaprosiła mnie na swoje urodziny, przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że zrobiła to dlatego, że zatęskniła.
Przez lata nasze kontakty były coraz rzadsze — trochę przez życie, trochę przez różne drobne pretensje, które narastały między nami jak kurz na półkach, odkładany „na potem”.
Dlatego jej telefon wydał mi się czymś wyjątkowym, czymś ciepłym, jakby nagle przypomniała sobie, że mimo wszystko jesteśmy rodziną.
Przygotowywałam się do tego spotkania z dziwnym uczuciem w żołądku, takim między nadzieją a niepokojem.
Kupiłam jej prezent, zapakowałam w papier w drobne złote gwiazdki, tak jak lubiła od dziecka.

Pamiętałam, jak kiedyś potrafiłyśmy przegadać całe wieczory o wszystkim — o życiu, o facetach, o planach, których potem i tak nikt nie realizował.
I naprawdę chciałam wierzyć, że może to jest ten moment, kiedy coś wróci, kiedy znowu poczujemy się jak siostry.
Ale już w drzwiach poczułam, że coś jest nie tak. Jej uśmiech był sztywny, jakby naklejony na twarz na siłę, a spojrzenie nerwowo uciekało.
W mieszkaniu było pełno ludzi, ale ona od razu pociągnęła mnie na bok, jakby od pierwszej sekundy nie mogła doczekać się rozmowy, dla której w rzeczywistości mnie zaprosiła.
„Powiedz mi jedno” — zaczęła bez żadnego wstępu, bez pytania, jak się czuję, bez uścisku. — „Dlaczego milczałaś, że twój mąż dostał mieszkanie? Dlaczego nic nie mówiłaś?”
Zaskoczyło mnie to tak bardzo, że na chwilę straciłam głos. A ona mówiła dalej, coraz szybciej, jakby bała się, że jej przerwę.
„Mój syn nie ma gdzie mieszkać! Ledwo wiąże koniec z końcem, wynajem drożeje, a wy? Wy macie trzy mieszkania! Trzy!” — spojrzała na mnie z takim wyrzutem, jakiego nie widziałam nigdy wcześniej. — „I ty nic! Ani słowa!”
Poczułam, jak coś we mnie opada, jak pęka ta cała iluzja, którą tak starannie budowałam w głowie przez ostatnie dni. Wcale za mną nie tęskniła.
Wcale nie chodziło o urodziny, ani o siostrzaną bliskość. Chodziło tylko o to jedno — o mieszkanie, o pieniądze, o to, kto ma, a kto nie ma. I o pretensje, które ktoś kiedyś musiał wypowiedzieć na głos, a padło na mnie.
„To nie było nic, co mogłam ogłaszać światu” — powiedziałam cicho. — „To była sprawa mojego męża. I to nie trzy mieszkania, tylko dwa i jedno w spadku, którego jeszcze nie podzieliliśmy…”
„Ale masz więcej niż inni!” — przerwała mi ostro. — „Zawsze miałaś.”
Te słowa bolały bardziej niż cała tamta scena. Nie tylko dlatego, że były niesprawiedliwe, ale dlatego, że brzmiały, jakby nosiła je w sobie od lat.
Stałyśmy tak, dwie dorosłe kobiety, które kiedyś spały w jednym pokoju, dzieliły sekrety, kłóciły się o sukienki i godziły nad kubkiem kakao. A teraz patrzyły na siebie jak na obce osoby, które przypadkiem mają to samo nazwisko.
Chciałam powiedzieć coś mądrego, coś, co mogłoby nas zbliżyć. Ale cokolwiek bym nie powiedziała, ona słyszałaby tylko jednomyślne: „Macie trzy mieszkania”.
Zrozumiałam wtedy, że zaproszenie nie było mostem, tylko przynętą.
Kiedy wracałam do domu, prezent, który jej przyniosłam, leżał niedotknięty na stole. A ja czułam, że coś we mnie pękło ostatecznie. I że nie wiem, czy jeszcze kiedyś uda się to skleić.