Odkąd pamiętam, zawsze staraliśmy się pomagać mojej teściowej. Czy to zakupy, czy lekarz, czy nawet drobiazgi – wszystko było na naszej głowie.
Nie narzekałam, bo rozumiałam, że starszej osobie może być ciężko, że samotność potrafi przytłoczyć. Ale z czasem pomoc zamieniła się w obowiązek, a obowiązek – w codzienną rutynę, od której nie dało się uciec.
„Kochanie, mama napisała, że skończyła jej się kawa. Może byśmy po drodze podskoczyli do sklepu?” – mówił mąż niemal każdego dnia, nawet nie patrząc na mnie, jakby to było zupełnie normalne.
„Znowu? Przecież wczoraj byliśmy u niej z zakupami” – próbowałam protestować.
„No wiesz, ona już starsza… Lepiej zawieźć, co jej trzeba.”

Nie chciałam być tą „złą synową”, która narzeka, że teściowa wymaga za dużo. Ale kiedy zaczęłam zauważać, że codziennie pojawia się nowa lista rzeczy do przywiezienia – od bułek po lekarstwa, od detergentów po jakieś drobne zachcianki – coś we mnie pękło.
Telefon brzęczał wieczorem, rano, nawet w pracy. Wiadomości od teściowej:
„Tomek, kup mi proszek do prania, ten niebieski, tylko nie pomyl.”
„Jak będziecie w sklepie, weźcie chleb, najlepiej ten z ziarnami.”
„Nie zapomnij o ziemniakach, bo mi się skończyły.”
Czasami myślałam, że to żart. Ale nie – mąż wstawał, jechał, kupował. Jak automat. Nawet nie zastanawiał się, że to wszystko pochłania czas, pieniądze, energię.
Pewnego dnia, gdy wrócił z pracy i powiedział, że musi jeszcze podjechać do mamy z reklamówką, bo „poprosiła o parówki”, już nie wytrzymałam.
„Wiesz co, Tomek? Dajmy i mojej mamie twój numer. Niech też zamawia, a ja będę jej to wszystko wozić. Czemu nie? Przecież jesteśmy tacy pomocni, prawda?” – powiedziałam z ironią, której nie potrafiłam ukryć.
Spojrzał na mnie zaskoczony. „O co ci chodzi? Przecież to moja mama. Pomagam jej, jak każdy syn powinien.”
„A ja? Kim ja jestem? Twoja żona, służąca, kierowca, dostawca? Bo czuję się jak kurier między twoją mamą a sklepem!”
W pokoju zapadła cisza. On spuścił wzrok. Chyba dopiero wtedy zrozumiał, jak bardzo mnie to wszystko męczy.
Ale następnego dnia znów dostał wiadomość od niej – i znów pojechał. Bo „mama prosiła tylko o jedną rzecz”.
Nie wiem, czy to ja jestem zbyt surowa, czy może on zbyt uległy. Ale czasami mam wrażenie, że nasz związek też zaczyna być jak ta lista zakupów – pełen rzeczy, które trzeba „załatwić”, bez miejsca na uczucia.
Nie chcę być tą kobietą, która zabrania mężowi dbać o matkę. Wiem, że wdzięczność i troska to piękne rzeczy.
Ale gdy ta troska staje się jednostronna, a w naszym domu zaczyna brakować powietrza, trudno nie czuć żalu.
Kiedyś zapytałam teściową:
„Może spróbowałaby pani sama zamówić zakupy przez internet? Teraz to takie proste.”
Odpowiedziała chłodno: „A po co, skoro mam was?”
I to zdanie utkwiło mi w głowie jak cierń. Bo właśnie w nim była cała prawda – nie chodziło o potrzebę pomocy, tylko o wygodę i kontrolę.
Od tamtej pory nauczyłam się stawiać granice. Nie zawsze jest łatwo. Czasem czuję się winna. Ale jeśli nie postawimy granic, nikt ich za nas nie postawi.
Teraz, gdy mąż dostaje kolejną wiadomość z listą zakupów, po prostu pytam spokojnie:
„Tomek, a dziś kto ma dyżur? Ty czy twoja mama?”
Bo w końcu – w małżeństwie powinniśmy być zespołem. A nie ekipą dostawczą dla kogoś, kto dawno zapomniał, że wdzięczność też jest formą miłości.