Zazdroszczę mężowi, bo on ma prawdziwą rodzinę. A moja uważa, że powinnam oddać wyremontowane mieszkanie siostrze, ponieważ nie mieszkam w nim

Czasem łapię się na tym, że zazdroszczę własnemu mężowi. Nie pieniędzy, nie pracy, nawet nie spokoju, który w nim widzę. Zazdroszczę mu rodziny.

Takiej prawdziwej – ciepłej, wspierającej, zjednoczonej. Takiej, o jakiej ja mogę tylko marzyć.

Rodzice Pawła są dla nas jak skała. Zawsze pomogą, zawsze znajdą dobre słowo. Kiedy wzięliśmy ślub, jego mama powiedziała mi z uśmiechem:

— Aniu, teraz to wasz dom. Czuj się tu jak u siebie.

I naprawdę, nigdy się nie wtrącała, nie komentowała, nie mówiła, co powinnam robić. Po prostu była. A moja mama… ona jakby wciąż czekała, aż coś zrobię źle.

Screen freepik

Pewnego dnia, gdy piliśmy razem herbatę, powiedziała nagle:

— Ty to masz szczęście. Teściowa pomogła wam z mieszkaniem, a ja się zastanawiam, może byś oddała swoje Kasi? I tak tam nie mieszkasz.

Poczułam, jak serce mi zamarło.

— Mamo, jak to oddała? To przecież moje mieszkanie. Zrobiłam tam remont, płaciłam kredyt, wszystko sama…

— Ale po co ci ono, skoro stoi puste? — wtrąciła się siostra. — Ja bym tam z dzieckiem zamieszkała, bo wynajem kosztuje majątek.

A mama tylko westchnęła i dodała tonem, który znam aż za dobrze:

— Aniu, nie bądź samolubna. Rodzina to przecież najważniejsze.

I te słowa zabolały mnie najbardziej. Bo czy rodzina naprawdę polega na tym, że masz oddać wszystko, co twoje, żeby udowodnić, że jesteś „dobra”?

Przypomniałam sobie ten dzień, gdy po raz pierwszy stanęłam w pustym mieszkaniu. Gołe ściany, zapach farby, pędzel w ręku i ja – szczęśliwa, że to moje miejsce na ziemi. Moja niezależność, mój spokój. A teraz mam to wszystko oddać, bo „tak trzeba”?

Kiedy powiedziałam o tym Pawłowi, tylko objął mnie i powiedział spokojnie:

— Nie martw się, Aniu. Każdy ma swoją rodzinę. Ty masz mnie.

Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej czuję ten ciężar w środku. Przez całe życie próbowałam zasłużyć na miłość mamy. Być tą dobrą, pomocną córką. Ale cokolwiek zrobię, zawsze jest za mało.

Ona nie dzwoni, żeby zapytać, jak się czuję. Dzwoni, żeby przypomnieć, co powinnam zrobić.

— My przecież jesteśmy rodziną — powtarza. — A ty zachowujesz się jak obca.

Wtedy najchętniej bym krzyknęła: „Mamo, ja nie jestem obca! Po prostu chcę, żebyś mnie kochała, a nie tylko czegoś ode mnie
wymagała!”

Ale milczę. Bo wiem, że każde słowo tylko pogorszy sprawę.

Wieczorami, kiedy siedzimy z Pawłem na kanapie, patrzę, jak rozmawia z rodzicami. Śmieją się, planują niedzielny obiad, pytają, czy coś przywieźć.

Widzę, jak bardzo go kochają. I cieszę się dla niego. Ale gdzieś głęboko we mnie jest też żal. Bo ja nie wiem, jak to jest – mieć taką miłość bezwarunkową, ciepłą, prawdziwą.

Nauczyłam się być silna. Nauczyłam się nie oczekiwać niczego od mamy. Ale czasem, bardzo rzadko, marzę, że zadzwoni i powie po prostu:

— „Córeczko, jestem z ciebie dumna”. Na razie tego nie słyszę. Więc żyję dalej. Buduję swoje życie, krok po kroku. I jestem wdzięczna
losowi, że postawił na mojej drodze człowieka, który kocha nie za coś, tylko pomimo wszystkiego.

Bo może właśnie na tym polega prawdziwa rodzina — nie na więzach krwi, tylko na miłości, którą tworzymy sami.

Wraz z mężem zaplanowaliśmy wyjazd na weekend, aby odpocząć we dwoje, ale wieczorem zadzwoniła teściowa, że chce pojechać do wsi, aby zebrać jabłka: „Kochanie, mama potrzebuje pomocy, więc odłożymy urlop”

Na urodzinach męża zebrało się wielu krewnych i w pewnym momencie teściowa powiedziała mi: „Gdybyś była dobrą synową, pozwoliłabyś mojej córce mieszkać u was w okresie nauki, a tak pomyślałaś tylko o sobie”

Na urodzinach męża zebrało się wielu krewnych i w pewnym momencie teściowa powiedziała mi: „Gdybyś była dobrą synową, pozwoliłabyś mojej córce mieszkać u was w okresie nauki, a tak pomyślałaś tylko o sobie”