Moja córka od dziecka wierzyła w bajki. Kiedy inne dzieci biegały po podwórku, ona rysowała księżniczki w błyszczących sukniach i mówiła:
„Ja też kiedyś wyjdę za mąż. Mój mąż będzie dobry, przystojny i zawsze będzie się uśmiechał”.
Śmialiśmy się z mężem, słuchając jej marzeń, ale w głębi serca pragnęłam, by naprawdę znalazła kogoś, kto pokocha ją tak, jak w bajkach – szczerze, na całe życie.
Kiedy przedstawiła nam Pawła, pomyślałam: to właśnie ten „książę”. Wysoki, zadbany, z pewnym siebie spojrzeniem i uśmiechem, który potrafił oczarować.
Wiedział, jak się zachować, jak mówić, jak zdobyć zaufanie. Córka przy nim promieniała – dosłownie unosiła się nad ziemią.

Opowiadała o ich planach, o ślubie, o tym, jak bardzo się o nią troszczy. Byliśmy szczęśliwi – nasza dziewczynka wreszcie
znalazła miłość.
Przygotowania do ślubu szły pełną parą. Zamówili restaurację, fotografów, suknię. Córka biegała po sklepach, opowiadała o wszystkim z entuzjazmem, jej oczy świeciły jak u dziecka przed Wigilią. „Mamo, on jest najlepszy, czuję, że to przeznaczenie” – powtarzała.
Modliłam się, by los nie zrobił jej krzywdy.
I wtedy wszystko wydarzyło się zupełnie przypadkiem. Pewnego dnia Paweł przyjechał po jakieś dokumenty. Córki nie było w domu, a ja akurat sprzątałam kuchnię.
Rozmawiał z kimś przez telefon, stojąc w korytarzu. Nie chciałam podsłuchiwać, ale jego głos był tak donośny, że nie sposób było nie usłyszeć.
— Mamo, no i co z tego, że jej nie kocham? — powiedział. — Za to ma mieszkanie. Nie martw się, wszystko mam przemyślane.
Serce mi zamarło. Stałam jak wmurowana. Może źle usłyszałam? Może żartował? Ale ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości – spokojny, rzeczowy, zimny. Jak człowiek, który coś kalkuluje, a nie mówi o uczuciach.
Wszedł do kuchni i uśmiechnął się szeroko.
— Może kawy, pani Haniu? — zapytał uprzejmie.
Skinęłam tylko głową, niezdolna do słowa. W głowie dudniło jedno – mieszkanie. Wszystko wokół rozmazywało się. Widziałam tylko twarz mojej córki – ufnej, zakochanej, pełnej wiary w niego.
Wieczorem długo siedziałam sama. Jak jej to powiedzieć? Jak zburzyć jej marzenia, nie łamiąc jej serca? Czy w ogóle mam do tego prawo? Ale potem przypomniałam sobie, jak kiedyś, jako mała dziewczynka, położyła mi głowę na kolanach i zapytała:
— Mamo, będziesz mnie zawsze chronić?
Musiałam.
Kiedy wróciła, nie mogłam powstrzymać łez.
— Co się stało, mamo? — zapytała, zdejmując płaszcz.
Powiedziałam jej wszystko. Każde słowo, które usłyszałam.
— To niemożliwe — powiedziała najpierw. — Na pewno coś źle zrozumiałaś. On by tak nie powiedział…
Ale jej dłonie zaczęły drżeć. Zadzwoniła do niego, stojąc przede mną.
— Pawle, rozmawiałeś dziś z mamą?
— Tak — odpowiedział. — A co?
— I powiedziałeś, że mnie nie kochasz?
— No… po prostu… — zająknął się. — Czasem tak się mówi…
— Wiem — szepnęła. — Teraz już wiem.
Odstawiła telefon i usiadła. Nie krzyczała, nie płakała głośno. Po prostu siedziała i łzy spływały jej po policzkach – ciche,
ciężkie, dorosłe łzy. Usiadłam obok niej i przytuliłam. Siedziałyśmy tak długo, aż zapadł zmrok.
Ślubu oczywiście nie było. Odwołała wszystko następnego dnia. Ludzie gadali, współczuli, niektórzy mówili, że to moja wina, że „nie
trzeba było się wtrącać”. Ale ja wiem jedno – lepsza gorzka prawda niż życie w kłamstwie.
Minął rok. Moja córka znowu się uśmiecha. Znalazła pracę, zapisała się na kursy, podróżuje. Pewnego dnia zapytałam:
— Nie boisz się znowu zakochać?
Uśmiechnęła się.
— Nie, mamo. Bo wiem już, że prawdziwy książę nie ma ani konia, ani korony. Ma po prostu dobre serce.
I wtedy zrozumiałam, że naprawdę dorosła. I że może w końcu znajdzie swoje własne „żyli długo i szczęśliwie”.