Kiedy wyszłam za mąż, miałam zaledwie dwadzieścia lat. Młoda, naiwna, z wiarą w wielką miłość. Patrzyłam na mojego męża jak na oparcie, przyszłość, całe życie przede mną.
Zbudowaliśmy dom, urodziliśmy dwoje dzieci, razem przeszliśmy przez lata, gdy brakowało pieniędzy nawet na buty, gdy siedziałam nocami przy żelazku, żeby wszystko było wyprane i wyprasowane.
Zawsze byłam „tą, która trzyma rodzinę”. Tak mówili sąsiedzi, krewni, nawet dzieci. Byłam z tego dumna, chociaż głęboko w środku już dawno coś pękło.
Mój dzień przez dziesięciolecia wyglądał tak samo. Śniadanie, pranie, sprzątanie, dzieci, kolacja, pralka, garnki, telewizor w tle i mąż, który wracał z pracy, siadał przy stole i milczał.
Nigdy nie był złym człowiekiem. Nie krzyczał, nie bił, nie zdradzał. Po prostu był. Ale razem z nim ja powoli przestawałam być sobą.

„Jesteś szczęśliwa?” – zapytała mnie kiedyś przyjaciółka, gdy spotkałyśmy się po wielu latach. I po raz pierwszy nie potrafiłam odpowiedzieć.
Bo czym jest szczęście? Kiedy dzieci są najedzone? Kiedy dom lśni czystością? Kiedy mąż się nie czepia? Ale kiedy w nocy leżysz obok i nie czujesz nic prócz zmęczenia – czy to naprawdę życie?
Próbowałam z nim rozmawiać.
– Może gdzieś wyjedziemy, tylko we dwoje? – zaproponowałam.
– A po co? Głupoty ci w głowie – machnął ręką. – Lepiej zobacz, co trzeba kupić na działkę.
I znów milczałam. Bo tak było łatwiej. Bo „kobieta powinna znosić”. Bo „przecież masz wszystko”.
Ale pewnego ranka obudziłam się i zrozumiałam – ja już tak nie chcę. Mam pięćdziesiąt lat i jeśli teraz niczego nie zmienię, to już nigdy.
Spojrzałam w lustro i nie poznałam kobiety, która na mnie patrzyła. To nie byłam ja – ta dziewczyna, która marzyła kiedyś o tańcu, książkach, o zwykłym szczęściu. To był cień.
Powiedziałam mu po kolacji.
– Odchodzę.
– Dokąd? – zdziwił się.
– Od ciebie. Już tak nie mogę.
Zamilkł. Po chwili tylko burknął:
– Zwariowałaś? Pięćdziesiąt lat i rozwód? Co ludzie powiedzą? Dzieci?
Dzieci… One też nie zrozumiały.
– Mamo, nie kochasz taty? – zapytała córka.
– Kocham, ale siebie przy nim już nie – odpowiedziałam.
Syn się wściekł:
– Jak mogłaś? Zawsze mówiłaś, że rodzina jest najważniejsza.
A ja patrzyłam na niego i myślałam: „Rodzina tak, ale nie wtedy, gdy zabiera cię kawałek po kawałku”.
Spakowałam kilka rzeczy, starą walizkę i wyjechałam do wynajętego mieszkania. Bałam się. Bardzo. Pierwszej nocy nie spałam. Płakałam,
śmiałam się, drżałam ze strachu przed własną wolnością.
Ale rano zrobiłam sobie kawę – tylko dla siebie. Bez pośpiechu, bez „komu
jeszcze nalać”. I poczułam, że oddycham.
Minął rok. Dzieci przyjeżdżają rzadziej, ale już bez żalu. Mówią, że się zmieniłam. Tak, zmieniłam się. Zaczęłam chodzić na
malarstwo, na tańce, pierwszy raz w życiu podróżowałam sama. Po raz pierwszy od trzydziestu lat nie czekam wieczorem, aż ktoś wróci.
Czekam na siebie – prawdziwą.
Czasem ludzie mówią: „Zostawiłaś dobrego męża, przecież cię nie bił, nie poniżał”. Tak, był dobry. Ale był obok, nie ze mną.
Mieszkaliśmy razem, ale żyliśmy osobno. A ja już nie mogłam być pustką.
Teraz wiem – szczęście to nie przetrwanie, tylko życie. I jeśli musiałam przeżyć trzydzieści lat, by to zrozumieć – to było warto. Bo lepiej późno stać się sobą, niż nigdy nie spróbować.