Zawsze myślałam, że wychowałam dobrego człowieka. Uczciwego, pracowitego, z sercem na dłoni. Nie miał łatwego dzieciństwa — po śmierci ojca wszystko spadło na mnie.
Pracowałam dniem i nocą, żeby miał lepszy start. Uczyłam go, że praca jest ważna, ale jeszcze ważniejsze jest, żeby umieć kochać i szanować ludzi. Wydawało mi się, że to zapamiętał.
Kiedy poznał ją — swoją przyszłą żonę — od razu zobaczyłam w jej oczach coś, co mnie zaniepokoiło.
Nie wiem, może to instynkt matki, może intuicja, ale poczułam, że ta dziewczyna potrafi owinąć go wokół palca. Delikatna, cicha, zawsze z opuszczonym wzrokiem, a jednak w jej gestach było coś dominującego.
„Mamo, ona jest inna niż wszystkie” — powiedział kiedyś z błyskiem w oczach.

Uśmiechnęłam się, choć w środku coś ścisnęło mi gardło. „Obyś się nie rozczarował” — pomyślałam wtedy.
Na początku było dobrze. Dzwonili, odwiedzali mnie w niedziele, przywozili ciasto, piliśmy herbatę. Synowa uśmiechała się, chociaż rzadko patrzyła mi w oczy.
Potem zaczęło się stopniowo. Najpierw przestali wpadać co tydzień. Potem tylko na święta. Teraz… nawet święta spędzają u jej rodziców.
„Mamo, wiesz, ona źle się czuje, może innym razem…” — tłumaczył.
„A ty? Ty się dobrze czujesz z tym, że zapomniałeś, kto cię wychował?” — chciałam powiedzieć, ale milczałam. Bo matka zawsze milczy, żeby nie zranić.
Ostatnio dowiedziałam się, że mój syn pracuje na dwóch etatach. Wstaje o piątej, wraca po dwudziestej. A ona? Siedzi w domu. Mówi, że zajmuje się „rozwojem osobistym”. Brzmi ładnie, ale co to właściwie znaczy?
Kiedy ja byłam młoda, rozwój osobisty oznaczał, że trzeba zakasać rękawy i zrobić obiad, uprać pranie i iść do pracy, żeby mieć na rachunki.
„Synu, nie męcz się tak. Przecież ona może też coś znaleźć” — powiedziałam mu któregoś dnia.
Spojrzał na mnie chłodno, jakby słuchał obcej kobiety.
„Mamo, nie wtrącaj się. My tak zdecydowaliśmy.”
„My? Czy ona?” — zapytałam, choć wiedziałam, że to nie ma sensu.
Od tamtej pory widzę go coraz rzadziej. Czasem tylko telefon. Krótki, bez emocji. „Cześć, mamo, wszystko w porządku? Tak, u nas też.
No, to pa.” I tyle. A ja potem siedzę w kuchni, patrzę na stare zdjęcie, na którym ma pięć lat, trzyma mnie za rękę i śmieje się tak szczerze, że serce pęka od wspomnień.
Nie chcę go stracić, ale nie wiem, jak z nim rozmawiać. Bo każde moje słowo odbija się jak echo od ściany, którą zbudowała między nami ta jego „miłość”.
Nie jestem zazdrosna — nie o to chodzi. Chciałabym tylko, żeby pamiętał, że ma matkę. Że ktoś, zanim ona pojawiła się w jego życiu, kochał go bezwarunkowo.
Ostatnio przyjaciółka powiedziała: „Odpuść. Niech sam się przekona.” Ale jak odpuścić własne dziecko? Jak patrzeć, jak ktoś odbiera mu radość życia, krok po kroku?
Jak matka ma przestać się martwić, kiedy widzi, że syn ledwo trzyma się na nogach, a wciąż się uśmiecha, byle tylko jej nie zawieść?
Nie wiem, może przesadzam. Może naprawdę ją kocha i tak mu dobrze. Ale kiedy matka czuje, że coś jest nie tak — to zazwyczaj ma rację.
Wieczorami siedzę przy oknie i czekam, choć wiem, że nie przyjedzie. Czasem nawet gotuję jego ulubioną zupę, jak dawniej. Na wszelki wypadek. Bo może jednak zadzwoni. Może powie: „Mamo, wpadnę jutro”.
A jeśli nie? Wtedy znów schowam talerz do lodówki, zetrę łzy i powiem sobie: „Nie wychowywałaś go po to, żeby był twoją własnością.
Wychowałaś go, żeby był szczęśliwy.”
Tylko że… czy on naprawdę jest?