Zawsze marzyłem o synu. Nie o samochodzie, nie o domu nad jeziorem, nawet nie o karierze.
O małym chłopcu, który kiedyś będzie nazywał mnie tatą, z którym będziemy chodzić na ryby, który będzie biegał po podwórku z piłką i śmiał się tak, że nawet sąsiedzi na ławce będą się uśmiechać.
Wydaje się, że każdy mężczyzna ma takie marzenie. I naprawdę wierzyłem, że pewnego dnia stanie się ono rzeczywistością.
Kiedy poznałem Larę, wszystko wydawało się idealne. Była dobra, delikatna, spokojna. Widziałem w niej przyszłą mamę naszego dziecka.
Długo czekaliśmy — rok, drugi, potem badania, lekarze, nadzieje, łzy. „Jeszcze trochę, wszystko się ułoży” — mówiła, a ja wierzyłem.
Ale lata mijały, a w domu nadal nie rozbrzmiewało dziecięce „tato”.
Starałem się nie okazywać rozczarowania, chociaż w środku mnie to dręczyło. Przyjaciele chwalili się zdjęciami dzieci, opowiadali, jak rosną.
Ja się uśmiechałem, kiwałem głową, ale po takich rozmowach czułem, jak w piersi ściska mnie pustka. Lara zamknęła się w sobie.
Przestała patrzeć mi w oczy, odwracała wzrok, kiedy mówiłem o dzieciach. A potem pewnego dnia powiedziała: „Może po prostu nie było nam to pisane…”
Pewnego dnia wracałem z pracy i przypadkowo spotkałem Magdę – naszą sąsiadkę z naprzeciwka. Zawsze była żywiołowa, szczera, miała te dobre oczy, które potrafią słuchać.
Zatrzymaliśmy się, porozmawialiśmy i po raz pierwszy od dawna poczułem, że ktoś mnie rozumie. Nie pytała o nic zbędnego, tylko uśmiechnęła się i powiedziała: „Czasami życie daje nam nie to, czego chcemy, ale to, czego potrzebujemy”.
Zaczęliśmy spotykać się częściej – to na ławce przy wejściu do budynku, to przypadkowo w sklepie, to rano, kiedy wychodziłem do samochodu, a ona prowadziła swoją córeczkę do przedszkola.
Patrzyłem na tę dziewczynkę – kręconą, uśmiechniętą – i serce ściskało mi się jeszcze mocniej. Magda była wtedy w drugiej ciąży. Nie wiem nawet, kiedy coś we mnie pękło, kiedy zacząłem porównywać swoje życie z jej.
Patrzyłem na nią — promieniała. A moja Lara siedziała w domu, milczała, oglądała telewizję i wydawało się, że po prostu pogodziła się z tym, że nic nas już nie łączy, poza wspólnymi latami. Staliśmy się obcymi ludźmi.
Pewnego wieczoru, kiedy wróciłem do domu, postawiła kolację na stole i powiedziała cicho:
— Nie mogę już, Wiktorze. Może powinniśmy spróbować osobno?
— Co masz na myśli?
— Żyjesz jakby obok, ale już dawno cię nie ma…
Milczałem. Bo wiedzieć prawdę to jedno, a powiedzieć ją na głos to zupełnie co innego. A prawda była prosta: nie miałem już siły udawać, że wszystko jest w porządku.
Kilka dni później zobaczyłem Magdę spacerującą z nowo narodzonym synem. Mały, pomarszczony, ale taki prawdziwy. Stałem i patrzyłem — i czułem, że właśnie tego mi brakuje.
Tej nocy powiedziałem Larze:
— Możesz zabrać swoje rzeczy i wrócić do rodziców. Nie chcę już tak żyć.
Nie płakała. Tylko skinęła głową. Pewnie wiedziała, że ta chwila prędzej czy później nadejdzie.
Minęło pół roku. Myślałem, że będę szczęśliwszy, że zacznę nowe życie. Ale kiedy wracasz do pustego mieszkania, w którym panuje tylko cisza, rozumiesz – szczęście nie przychodzi tam, gdzie pozostaje wina.
Widzę Magdę z jej dziećmi, słyszę dziecięcy śmiech i myślę: to nie jest mój świat. Oszukałem sam siebie, decydując, że marzenie jest ważniejsze od osoby, która była obok.
Teraz wiem: nie każdy mężczyzna, który ma syna, jest szczęśliwy. I nie każdy, kto go nie ma, jest nieszczęśliwy. Ale to zrozumienie przychodzi zbyt późno.
Kiedy nie ma już nikogo, kogo można by przytulić, poprosić o wybaczenie i powiedzieć: „Byłaś dla mnie wszystkim”.
Myślałam, że jadę do córki pomóc z dziećmi, a dowiedziałam się, że już od dawna ma inną „mamę”