Tego dnia wracałem z pracy później niż zwykle. Był to jeden z tych dni, kiedy człowiek marzy tylko o ciepłej kolacji, prysznicu i chwili ciszy.
Przez całą drogę myślałem, że w domu czeka na mnie moja żona, Joanna — z jej spokojnym uśmiechem i zapachem zupy, który zawsze wypełniał kuchnię.
Ale gdy otworzyłem drzwi, coś było inaczej. W mieszkaniu panowała półmrok, światło paliło się tylko w naszej sypialni.
Drzwi były uchylone, a zza nich słychać było jej głos — miękki, czuły, taki, jakiego już dawno nie słyszałem, przynajmniej nie w rozmowie ze mną.
„Jeszcze trochę, kochanie… Jeszcze tylko trochę, aż jego rodzice zdecydują się przepisać mieszkanie. Nie mogę teraz odejść, rozumiesz? Bez niczego? Nie po tylu latach…”
Słowa uderzyły mnie jak coś ciężkiego. Stałem w korytarzu, nie ruszając się, z kluczami w dłoni. W głowie miałem pustkę. Czułem tylko, jak serce wali mi jak młot.
„Aha, czyli to o mnie mowa” — przemknęło mi przez myśl. To „jego rodzice”, to „mieszkanie”, to wszystko nagle ułożyło się w logiczną całość.
Joanna śmiała się cicho. Ten śmiech, który kiedyś był moją ulubioną melodią, teraz brzmiał obco, chłodno.
„Tak, oczywiście, on niczego się nie domyśla. Jest taki… naiwny. Zresztą, zawsze był. Daj mi jeszcze trochę czasu, a potem wszystko się ułoży. Obiecuję.”
Nie wiem, ile stałem tam, zanim się poruszyłem. Może minutę, może dziesięć. W końcu delikatnie cofnąłem się, żeby nie usłyszała skrzypienia podłogi. Czułem, że jeśli zrobię choć krok dalej, powiem coś, czego już się nie cofnie.
Poszedłem do kuchni. Usiadłem przy stole, zapaliłem światło i patrzyłem w pustą filiżankę. Wszystko we mnie się przewracało. Chciałem krzyczeć, pytać, żądać wyjaśnień — ale jednocześnie coś we mnie pękło. Część mnie wiedziała, że już nie ma czego ratować.
Po kilku minutach usłyszałem, jak kończy rozmowę. Kroki w korytarzu. Ciche, lekkie, znajome.
„O, wróciłeś już?” — zapytała z uśmiechem, stając w drzwiach. — „Nie słyszałam, że wszedłeś.”
„Nie chciałem przeszkadzać” — odpowiedziałem spokojnie, aż sam się zdziwiłem, jak spokojny mam głos.
Patrzyła na mnie przez chwilę, jakby próbowała odczytać, czy coś wiem. Potem podeszła i położyła rękę na moim ramieniu.
„Zmęczony? Chcesz, żebym zrobiła ci herbaty?”
„Nie, dziękuję. Wiesz, Aniu… chciałem tylko zapytać, czy wszystko u nas w porządku.”
„Oczywiście. A czemu miałoby być inaczej?” — odparła szybko, z tym swoim niewinnym tonem, który kiedyś by mnie uspokoił, a teraz tylko budził podejrzenia.
Patrzyłem jej w oczy. Widziałem w nich lęk — taki drobny, dobrze ukryty, ale był. I wtedy zrozumiałem, że nie muszę jej niczego udowadniać. Prawda i tak już się wydarzyła.
Przez kolejne dni zachowywałem się normalnie. Jadłem kolację, wychodziłem do pracy, wracałem. Ona też grała swoją rolę — uśmiechała się, pytała o dzień, nawet przygotowywała moje ulubione dania. Ale między nami był mur, którego nie dało się już przeskoczyć.
Czasem słyszałem, jak nocą rozmawia szeptem przez telefon w łazience. Nie próbowałem już podsłuchiwać. Wiedziałem wystarczająco dużo.
Zamiast tego zacząłem powoli znikać z jej życia. Najpierw emocjonalnie, potem fizycznie. Coraz częściej zostawałem po pracy dłużej, coraz częściej sypiałem na kanapie w salonie.
Któregoś wieczoru powiedziałem:
„Joanna, myślę, że powinniśmy sobie zrobić przerwę. Każde z nas potrzebuje oddechu.”
Zamarła.
„Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć?”
„Że nie da się żyć w kłamstwie. Może ty potrafisz, ja — nie.”
Nie zaprzeczyła. Nie tłumaczyła się. Wystarczyło, że spuściła wzrok i nie powiedziała nic. To „nic” było najgłośniejszą odpowiedzią, jaką mogłem usłyszeć.
Wyprowadziłem się kilka dni później. Zabrałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy i zdjęcie rodziców.
Wiedziałem, że kiedyś chciałem, żeby byli z nas dumni — że wychowali syna, który potrafi kochać i ufać. Teraz zostało tylko jedno: nie pozwolić, by ktoś jeszcze zniszczył to, co we mnie zostało.
Kiedy odchodziłem, Joanna stała w drzwiach. Nie płakała. Powiedziała tylko:
„Nie musiałeś tak dramatyzować. Przecież moglibyśmy wszystko załatwić spokojnie.”
„Nie, Joanno” — odpowiedziałem cicho. — „Ty wszystko załatwiłaś już dawno, tylko zapomniałaś mnie o tym poinformować.”
Odszedłem, zostawiając za sobą mieszkanie, w którym echo powtarzało każde nasze dawne słowo. A potem była tylko cisza. Taka, której nie da się zagłuszyć żadnym telefonem, żadnym wytłumaczeniem.