Zawsze wyobrażałam sobie, że dzień ślubu mojego syna będzie świętem, które na zawsze pozostanie w pamięci.
Świętem, podczas którego panować będzie miłość, radość i jedność rodzin. Myślałam, że będzie to moment, w którym wszyscy się zbiorą, zapomną o drobnych urazach i nieporozumieniach, kiedy w końcu będziemy mogli poczuć, że życie toczy się dalej, a dzieci stają się dorosłe.
Ale wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam. Pewnego wieczoru syn zadzwonił do mnie i powiedział:
— Mamo, musimy porozmawiać. Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale… ślub będzie inny.
W jego głosie usłyszałam niepokój, którego nie potrafiłam od razu zrozumieć. Wydawałoby się, że nie ma się czym martwić.
Ma wszystko: ukochaną dziewczynę, datę, restaurację. Ale zrobił pauzę, jakby obawiając się mojej reakcji, a potem dodał:
— Rodzice panny młodej zdecydowali, że goście sami muszą za siebie zapłacić.
Nie od razu zrozumiałam sens tych słów.
— Jak to — płacić za siebie? — zapytałam, myśląc, że żartuje lub może źle usłyszałam.
— Dokładnie tak, jak powiedziałem — odpowiedział syn. — Wesele odbędzie się w restauracji, ale każdy gość płaci za swoje miejsce. Tak się teraz robi, mówią. A my z narzeczoną nie chcemy się kłócić.
Serce mi zamarło. Bo według mnie ślub to dzień, w którym rodzice błogosławią dzieci, a nie przerzucają koszty na barki gości.
Przypomniałam sobie swój ślub: wtedy z mężem prawie wszystko robiliśmy sami, zbieraliśmy, pożyczaliśmy, ale nikt nawet nie pomyślał, że gość powinien sięgać do portfela, żeby usiąść do stołu.
— I zgadzasz się na to? — zapytałam tylko.
Syn długo milczał, a potem powiedział cicho:
— A co mam zrobić? Oni nalegają. A narzeczona też uważa, że to normalne.
Poczułam, jakby coś we mnie pękło. Nie chodziło tylko o pieniądze. Chodziło o szacunek, tradycje, poczucie święta.
Wyobraziłam sobie, jak moi krewni lub przyjaciele otrzymają zaproszenia, w których zamiast radości przeczytają: „Przyjdźcie, ale sami zapłaćcie”. Czy to nie upokarzające? Czy nie będzie to wyglądało jak zwykły biznes, a nie ślub?
Ale jeszcze trudniej było słuchać słów syna.
— Mamo, proszę, zrozum. Jestem między młotem a kowadłem. Nie chcę kłócić się ani z tobą, ani z nimi. Po prostu chcę się ożenić.
I wtedy zrozumiałam, że nie chodzi nawet o pieniądze, ale o to, że mój syn stoi przed wyborem: rodzina lub spokój w nowej rodzinie.
Pamiętam, jak następnego dnia przyszedł do domu. Usiadł przy stole, opuścił głowę i cicho powiedział:
— Mamo, nie wiem, jak ich przekonać. Mówią: „Tym bardziej, że teraz taka jest praktyka, wszyscy tak robią”. Ale widzę, jak bardzo cię to boli, i mnie też boli.
Wtedy powiedziałam mu, patrząc mu prosto w oczy:
— Synu, ślub to nie praktyka. To nie moda. To nie rachunek w restauracji. To dzień, w którym zaczynacie wspólne życie. A jeśli zaczniecie je od listy wydatków na gości, to jakie to będzie życie?
Widziałam, jak próbuje pogodzić dwie prawdy. Z jednej strony — tradycja, rodzina, szacunek dla starszych. Z drugiej — nowa rodzina,
którą buduje, i kobieta, którą kocha. Dręczyła go myśl, że każda decyzja kogoś urazi.
A ja wspominałam swoje życie. Ile razy wraz z mężem radziliśmy sobie sami, nie mając zbyt wiele pieniędzy, ale zachowując godność.
Ile razy pomagaliśmy sobie nawzajem, aby tylko nie stracić godności. Wiedziałam jedno: ślub nie dotyczy rachunków. Dotyczy ludzi.
Ale wtedy postanowiłam milczeć. Ponieważ zrozumiałam, że to już nie ja decyduję. To ich dzień. Ich życie. I być może mam prawo tylko do jednego — być obok i patrzeć, jak mój syn dokonuje swoich wyborów. Nawet jeśli te wybory mi się nie podobają.
Wieczorem przed wysłaniem zaproszeń syn ponownie zadzwonił. Jego głos brzmiał winnie.
— Mamo, zdecydowaliśmy się jednak zrobić tak, jak powiedzieli. Wiem, że się z tym nie zgadzasz. Ale nie chcę zepsuć relacji z jej rodzicami. Wybacz mi.
Wtedy długo milczałam. Chciałam krzyczeć, kłócić się, przekonywać. Chciałam udowodnić, że to nie jest właściwe. Ale nagle poczułam, że to już nie jest moja walka. I tylko powiedziałam:
— Dobrze, synu. Jeśli tak zdecydowałeś, przyjdę. Ale wiedz: dla mnie ślub to zawsze święto, na którym goście nie są klientami.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam płakać. Bo zrozumiałam: on dorósł. Nie jest już tym chłopcem, który biegał ze mną na targ lub pytał o radę we wszystkim. Jest dorosły. I popełnia własne błędy.
Czy będą mieli szczęśliwe życie? Nie wiem. Ale wiem jedno: zawsze będę jego mamą. I nawet jeśli moje serce nie zgadza się z tą decyzją, pozostanę przy nim. Bo mama to nie ta, która dyktuje, ale ta, która kocha.
A ślub? Będzie. Chociaż dla mnie nigdy nie będzie to święto, które sobie wyobrażałam.
