Zadzwoniła z samego rana. Głos — nieco rozkazujący, ale z nutką, którą znam z dzieciństwa: mama jest przekonana, że jej prośba jest święta i muszę odłożyć wszystkie sprawy.
„Cześć, córko, przyjedź do mnie, muszę jechać do miasta, obiecałaś przecież” — powiedziała tak, jakby chodziło o coś niezwykle ważnego i pilnego.
Odruchowo spojrzałam na kalendarz, bo już wiedziałam, że ten dzień będzie zaplanowany co do minuty: praca, spotkanie w szkole syna, zakupy na tydzień, a do tego obiecałam pomóc przyjaciółce przewieźć rzeczy. Ale mama tego nie widziała i nie chciała widzieć.
Zawsze tak ma. Od dzieciństwa uważała, że jej problemy są priorytetem. W szkole biegłam do domu, żeby pomóc jej w ogrodzie, nawet jeśli marzyłam o pójściu z przyjaciółmi do kina.
W latach studenckich wychodziłam z wykładów, kiedy dzwoniła i mówiła: „Przyjedź, mam trudności z przebraniem ziemniaków”.

Wtedy uważałam to za naturalne — mama jest sama, trzeba jej pomagać.
Ale teraz, kiedy mam trzydzieści lat, własną rodzinę, pracę i mnóstwo obowiązków, czuję, że jej oczekiwania stały się dla mnie ciężarem.
Próbowałam tłumaczyć: „Mamo, dzisiaj nie dam rady”. W odpowiedzi zawsze następowała cisza, a potem westchnienie. „No dobrze, jak chcesz…
Chyba sama pojadę, chociaż mi ciężko. Ale nic, przyzwyczaiłam się”. I wtedy poczucie winy ogarnia mnie z taką siłą, że jestem gotowa rzucić wszystko i pojechać.
Ona potrafi to robić — sprawić, że czujesz się winna, nawet jeśli nie zrobiłaś nic złego.
Tego dnia jednak powiedziałam, że nie dam rady. Obraziła się i rzuciła słuchawką. Cały dzień o tym myślałam. Miałam trudności z pracą, ponieważ w głowie krążyły mi takie zdania: „Mama potrzebuje”, „Jestem jej córką”, „Ona jest sama”.
Ale wieczorem, kiedy wróciłam do domu zmęczona, syn wybiegł mi na spotkanie z uściskiem, a mąż postawił na stole ciepłą herbatę, nagle zrozumiałam: ja też mam prawo do własnego życia.
Moja mama nie jest złym człowiekiem. Wiele przeszła: trudne dzieciństwo, wczesne małżeństwo, lata bez wsparcia. Przyzwyczaiła się, że jej potrzeby są na pierwszym miejscu, bo kiedyś nikt tego nie robił.
Ale teraz nie jesteśmy już tacy, jak kiedyś. I nie mogę być tą dziewczynką, która rzuca wszystko dla mamy i zapomina, że ma własne dzieci, męża, pracę, marzenia.
Następnym razem, kiedy zadzwoniła z kolejnym „mam coś do załatwienia”, spokojnie odpowiedziałam: „Mamo, będę mogła za dwa dni. Jeśli nie możesz czekać, wezwij taksówkę”.
Było mi ciężko, bo wiedziałam, że po tym będzie obrażona. Ale po raz pierwszy nie czułam winy — tylko ulgę. Bo zrozumiałam: pomoc musi wynikać z chęci, a nie z przymusu.
Być może będzie się jeszcze długo obrażać. Być może nigdy nie zrozumie, że ja też mam swoje sprawy. Ale nie pozwolę już, aby moje życie zamieniło się w niekończące się spełnianie cudzych wymagań.
Miłość do mamy pozostaje, ale teraz jest ona bez ciężaru. I to chyba najważniejszy krok, jaki zrobiłam dla siebie w ostatnich latach.