Miałam wszystko, czego potrzebowałam: dwupokojowe mieszkanie, co prawda w dzielnicy sypialnianej, ale swoje.
Mały, ale własny samochód, który jeszcze od czasów studiów był moją małą wolnością.
Dobrą pracę, gdzie mnie szanowano, gdzie czułam się potrzebna. Nie marzyłam o wiele — tylko o spokoju, stabilności i mężu, który będzie przy mnie nie dla pozoru, ale dlatego, że naprawdę chce być częścią mojego życia.
I wydawało mi się, że to osiągnęłam. Nie spotkaliśmy się romantycznie. Bez fajerwerków, bez zbiegu okoliczności, o którym potem opowiada się wnukom.
Zwykłe spotkanie przez znajomych, kawa w hałaśliwej kawiarni i niespieszne rozmowy. Ale miał w sobie coś takiego — ciepłego, ziemskiego, niezawodnego.
Nie szalone zakochanie, nie zawrotna namiętność, ale spokój i poczucie, że wszystko stanie się prostsze,
jeśli będziemy razem.
Po roku pobraliśmy się. Nie rzuciłam pracy, nie zmieniałam siebie, nie starałam się być kimś lepszym — pozostałam sobą.
Oboje pracowaliśmy, mieliśmy swój rytm, swoje nawyki. Rzadko się kłóciliśmy, szybko się godziliśmy. I przez cały ten czas myślałam: oto ona — dorosła miłość. Bez dramatu, bez strat — po prostu życie, które budujemy razem.
Minęło osiem lat. Budziłam się rano, parzyłam kawę, patrzyłam przez okno. W moim życiu pojawiło się uczucie pustki i długo nie mogłam zrozumieć, skąd się wzięło.
Wydawałoby się, że wszystko jest na swoim miejscu: ten sam mąż, ten sam dom, ten sam spokój. Ale ten spokój zaczął mnie przytłaczać.
Nie pamiętałam już, kiedy ostatni raz śmialiśmy się razem do łez. Kiedy po prostu siedzieliśmy i rozmawialiśmy, nie o zakupach czy planach na weekend, ale o czymś prawdziwym.
Wydawało się, że staliśmy się współlokatorami – życzliwymi, wychowanymi, ale obcymi.
Nie chciałam przyznać, że coś jest nie tak. Mówiłam sobie: to normalny etap w związku, tak bywa. Ale z każdym dniem było coraz trudniej.
Wracał późno, często milczał, unikał wzroku. I chociaż się nie kłóciliśmy, cisza między nami brzmiała głośniej niż jakikolwiek krzyk.
Intuicyjnie czułam, że coś się zmienia. I te zmiany nie są na lepsze.
Pewnego dnia przypadkowo zostawiłam telefon w domu, a kiedy wróciłam, leżał odblokowany na kuchennym stole.
Mój mąż nie miał zwyczaju czytać moich wiadomości, ale kiedy wzięłam jego telefon, żeby do siebie zadzwonić, mimowolnie zobaczyłam w komunikatorze nazwę, która nic mi nie mówiła. Otworzyłam ją. I w jednej chwili wszystko stało się jasne.
„Nie mogę tak dalej. Ona i tak nic nie rozumie. Ale jeszcze nie czas…”.
„Ja też zmęczyłam się czekaniem. Jeśli jej nie zostawisz, odejdę”.
Długo siedziałam z telefonem w rękach. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Tylko pustka w środku i cisza wokół. W tym momencie zrozumiałam: on już dawno nie jest ze mną.
Być może fizycznie – tak. Ale sercem, myślami, pragnieniami – z inną. I być może nie tylko z nią. Być może ze swoim zmęczeniem, swoimi lękami, swoim niezadowoleniem z życia, którego nie chciał.
Nie robiłam scen. Po prostu odłożyłam telefon i poszłam pod prysznic. Woda płynęła długo, ale nie zmywała ani bólu, ani wstydu, ani złości.
Po ośmiu latach, kiedy miałam przy nim w chorobach, w sukcesach, kiedy wspierałam, kiedy milczałam, żeby nie zranić — dowiedziałam się o zdradzie ze zwykłej korespondencji, jakby nie chodziło o mnie, a o obcą kobietę z internetu.
On sam się przyznał. Nie od razu, ale nie zaprzeczył. Mówił, że wszystko jest skomplikowane, że nie wie, czego chce. Że kocha, ale nie tak.
Że czuje się w pułapce. Słuchałam i nie rozpoznawałam tej osoby. I w pewnym momencie zrozumiałam — już dawno jej nie znam.
Rozstaliśmy się bez skandali. Po prostu każdy poszedł swoją drogą. Było to bolesne. Było mi smutno. Ale po raz pierwszy od dawna zaczęłam żyć dla siebie.
Zaczęłam malować — kiedyś dawno temu to kochałam, ale porzuciłam. Zaczęłam spacerować wieczorami — nie dla kogoś, ale dla siebie. I z każdym dniem w moim sercu robiło się trochę więcej światła.
Nie żałuję, że byliśmy razem. Ale teraz wiem na pewno — wszystko, co wydaje się „na zawsze”, może się skończyć w jednej chwili.
I trzeba pozostać nie z tym, kto obiecał, ale z tym, kto dotrzymuje słowa. A co najważniejsze — pozostać ze sobą.