Kiedy wyszłam za mąż za Tadeusza, szczerze wierzyłam, że dla jego mamy będę jak druga córka.
Tak mnie wychowano – z szacunkiem dla starszych, ze zrozumieniem, że teściowa to mama twojego męża, a więc powinna być dla ciebie prawie jak mama.
Bardzo się starałam. Bardzo się starałam. Przynosiłam pierogi, pomagałam w gospodarstwie, zapraszałam ją do siebie na święta.
Uśmiechała się, kiwała głową, czasem nawet mówiła: „Laro, jaka z ciebie mądra”, ale czułam, że między nami stoi ktoś trzeci. Jego siostra. Martyna.
Wiecznie malutka, ze łzami w oczach, wiecznie z problemami. Najpierw nie mogła wyjść za mąż – mama się martwiła.
Potem nie mogła zajść w ciążę – mama nie spała po nocach. Potem jej mąż pił – mama nosiła jej paczki, gotowała, płaciła za media. A my… My sami.
Wynajmowaliśmy mieszkanie w starej panelówce, gdzie spadała tynk ze ścian, ale mama Tadeusza żartowała: „Och, młodzi, macie fajnie, romantycznie!”
A kiedyś powiedziała: „Laro, jesteś mądrą dziewczynką, sama osiągniesz wszystko w życiu, a Martynę trzeba wspierać – ona jest taka delikatna”.
I wtedy dowiedziałam się, że to wielkie czteropokojowe mieszkanie w centrum miasta, które odziedziczyła, przepisała na córkę.
Bez zbędnych rozmów, bez wyjaśnień. Po prostu pewnego ranka powiedziała: „Zdecydowałam. To będzie poduszka bezpieczeństwa dla Martyny.
Ona ma jeszcze tyle przed sobą”. A Tadeusz tylko wzruszył ramionami: „No cóż, mama wie lepiej. Jakoś sobie poradzimy, prawda?”
I tak szliśmy z nim po obejrzeniu kolejnego mieszkania – ciemnego, z pleśnią, z dziwnym zapachem starości w korytarzu – a ja milczałam.
A on żartował: „Nic, zrobimy remont, będzie przytulnie”. A ja chciałam krzyczeć. Nie z powodu mieszkania. Nie z powodu pieniędzy. Ale dlatego, że czułam się obca.
Jakbyśmy byli mniej wartościowi, mniej godni, mniej swojscy. Im bardziej milczałam, tym bardziej to mnie dręczyło. Bo widziałam, jak ona patrzy na Martynę – z czułością, z troską, z tą bezwarunkową miłością, której tak bardzo pragnęłam doświadczyć choć raz.
A na mnie – oceniając. „Laro, dlaczego tak rzadko przychodzisz?” – pytała, a ja chciałam odpowiedzieć: „Bo za każdym razem wychodzę stamtąd jak po zimnym prysznicu, gdzie dali mi do zrozumienia, że nie jestem potrzebna”.
Ale milczałam. Bo jestem wychowana. Bo nie chcę psuć relacji. Bo wiem, że dla Igora ona jest mamą. A mama to świętość.
I po cichu ocierałam łzy w łazience, kiedy on mnie obejmował i mówił: „Wszystko będzie dobrze, damy radę”. Może i damy radę. Ale gdzieś we mnie na zawsze pozostanie ta rana – od tego, że nie wszystkie dzieci otrzymują jednakową miłość. I nie wszystkie synowe – miejsce w sercu. Ktoś pozostaje „dobrą, ale obcą”. I to jest najbardziej bolesne.