Powiedziałam mężowi, że mam dość takiego życia. Nie chcę już żyć między kuchnią a kanapą, między obiadem dla jego krewnych a niekończącymi się remontami, które nigdy się nie kończą.
Chcę choć raz w życiu żyć dla siebie. Chcę pojechać na wakacje. I to nie raz w życiu, ale przynajmniej dwa razy w roku.
Czy to takie nieosiągalne marzenie? Czy proszę o coś luksusowego? Po prostu morze, trochę słońca, żeby chodzić boso po piasku, żeby ktoś podawał mi kawę, a nie ja przez całe życie podawała ją innym.
Żyliśmy razem dwadzieścia jeden lat. Przez te lata nauczyłam się być „wygodna” — nie wymagać, nie narzekać, nie irytować.
Wszystko było „później”. Później kupimy nową pralkę. Później zrobimy kuchnię. Później dziecko dorośnie. Później pojedziemy.
Ale to „później” ciągnęło się latami. Kupiliśmy pralkę, zrobiliśmy kuchnię, dziecko dorosło i już mieszka osobno, a ja ani razu nie widziałam morza.
A on wciąż to samo: „Teraz nie czas. Trzeba położyć płytki na daczy. Wiesz przecież, że gotówki jest mało. I co będziemy tam robić w tym kurorcie? Tam wszystko dla młodych…”
Ale ja już nie jestem młoda. I właśnie dlatego chcę żyć. Bo z każdym rokiem wieczór jest coraz bliżej, a ja nawet nie widziałam jeszcze świtu.
Więc pewnego ranka, kiedy znów przyniósł katalogi z armaturą i zaczął mówić o nowym systemie odpływowym, spojrzałam na niego i powiedziałam:
— Mam dość. Nie chcę już remontów. Chcę pojechać na kurort. I to nie w 2030 roku, ale tego lata.
Był zaskoczony. Nawet nie zgubił się, tylko spojrzał na mnie jak na kapryśne dziecko i odpowiedział coś w stylu:
— No nie teraz. Wiesz przecież. To nieracjonalne.
Ale tym razem nie ustąpiłam. W milczeniu zebrałam swoje rzeczy, wyszłam na balkon, spojrzałam na ten znajomy krajobraz, który nie zmienia się od dziesięciu lat — i zarezerwowałam sobie bilety. Po raz pierwszy.
Bez niego. Bez pozwolenia. Bez wyjaśnień. Nie dzwonił przez kilka dni. A potem napisał krótko: „Mówisz poważnie?”
Nie odpowiedziałam. Bo jak można wyjaśnić człowiekowi, że poważnie nie chodzi o morze, palmy i wakacje.
Poważnie — to kiedy zaczynasz rozumieć, że w tej rodzinie nie żyjesz, a tylko przetrwasz. I że jeśli nie wyrwiesz się teraz — dalej będzie jeszcze trudniej.
Kiedy siedziałam na tarasie hotelu i patrzyłam, jak fale rozbijają się o brzeg, nie było mi smutno. Było jakoś pusto, ale spokojnie.
Nie tęskniłam za nim. Tęskniłam za sobą – tą, która kiedyś marzyła. I nagle zrozumiałam: ja nadal jestem. Nadal żyję.
Nadal mogę zacząć. Nawet jeśli jest późno. Nawet jeśli wszyscy mówią, że trzeba być mądrą, skromną, powściągliwą.
Mam 47 lat. I po raz pierwszy od wielu lat jestem na wakacjach. I wiecie co — na pewno jeszcze pojadę. I to nie raz.
Bo każda kobieta ma prawo do morza. Nawet jeśli przez lata żyła bez niego. Zwłaszcza wtedy.